Kanchendzunga




Kanchendzunga


Pięć Skarbów pod Wielkim Śniegiem



Wszystko zawsze zaczyna sie od marzeń i planów.
Gdy kilka lat temu moje przyjaciółki po raz pierwszy jechały w Himalaje wiedziałam, że realizują moje plany i marzenia, a ja - no cóż, dzieci za małe żeby wyjechać na miesięczną wyprawę. Gdy dziewczyny dwa lata temu wybrały się w Himalaje po raz drugi, czułam, że następnym razem, ja również wsiądą do samolotu lecącego do Katmandu.
W maju 2017 roku pojawił się plan kolejnego wyjazdu - cel; północna strona Kanchendzungi, base camp.
Dzieci wyrosły, a ja bardziej niż kiedykolwiek byłam gotowa na wyjazd, który okazał się początkiem nowych pasji, dobrych myśli i przyjaźni, które przekuwają każdy dzień w piękne doświadczenie.
W 2017 roku minęło 25 lat od momentu kiedy na szczyt tej góry wyruszyła Wanda Rutkiewicz. 12 maja 1992 po raz ostatni widziano żywą najlepszą polską alpinistkę. Nie powróciła ze szczytowych partii Kanczendzungi. Miała 49 lat i była jedną z najwybitniejszych himalaistek w historii.
Stwierdziłyśmy, że to dobry moment, aby wyruszyć właśnie w tę część Himalajów i uczcić pamięć Wandy Rutkiewicz. Warto dodać, że w 2009 roku Kinga Baranowska zadedykowała Wandzie Rutkiewicz swoje wejście na ten szczyt. Było to pierwsze polskie kobiece wejście na Kanczendzungę. – Gdy przygotowywałam się do tej wyprawy, dowiedziałam się, że tam zginęło kilkanaście kobiet, zaledwie dwie stanęły na szczycie, a tylko jedna przeżyła. Marna statystyka. W Polsce, od czasów zaginięcia Wandy, żadna z kobiet się tam nie wybrała. O tej górze mówiło się, że kobiet nie lubi – mówiła Baranowska w jednym z wywiadów.
Kanczendzunga - to drugi co do wysokości szczyt w Himalajach, jest trzecim co do wysokości szczytem na Ziemi. Jego wysokość to 8586 m n.p.m. Położony jest we wschodniej części Himalajów, na granicy Indii i Nepalu. Nazwa góry pochodzi od czterech tybetańskich słów: kang (śnieg), chien (wielki), dzod (skarbnica), nga (pięć) co zgodnie ze składnią tybetańską tłumaczy się jako: Pięć skarbów pod Wielkim Śniegiem.
Wyjazd zaplanowałyśmy na koniec września, 4 tygodnie w podróży, z czego 3 w górach, na szlaku. Już samo dotarcie do Nepalu było przygodą. 15 godzin lotu do Hong Kongu, 15 godzin w Hong Kongu i później prawie 5 godzin lotu do Katmandu.



Deszczowy Hong Kong 



Portret uliczny 



W poszukiwaniu 



Przenośne rusztowanie 









Papierowe wisienki 


Centrum Hong Kongu 



Uliczne stragany 



Jedno z wielu bloków mieszkalnych 



Widok na miasto ze szczytu Victoria 




Centrum miasta 

Pierwszy dzień w stolicy Nepalu pamiętam jak przez mgłę (dobrze, że są zdjęcia), długa podróż, zmiana czasu i oszołomienie egzotycznym otoczeniem sprawiły, że nie byłam w stanie dokładnie przyjrzeć się temu co się wokół mnie działo. Z tego dnia zapamiętałam tylko straszny upał, kurz, chaos na ulicach i mnóstwo ludzi wszędzie, do tego sygnały klaksonów i psy, bezpańskie, ale bardzo szczęśliwe i mocno rozleniwione.

W okolicach Świątyni Małp 




Nepalskie upominki 




Buddyjskie flagi z modlitwami 



Widok na Kathmandu 

Boudhanath 



Thamel 

Durbar Plac 


Wejście pod Kanchendzungę, które trwało niemal dwa tygodnie rozpoczynamy w Tapeljung, całkiem spore miasto, jak na warunki nepalskie, ale przed tym lot malutkim samolotem z Katmandu do Bhadrapun i tu niespodzianka, bo z samolotu mieliśmy szczęście zobaczyć Mount Everest. Droga z Bhadrapun do Tapljung to długie 10 godzin jazdy jeepem wypełnionym po brzegi ludźmi, trasa wiodaca nepalskimi drogami, czyli właściwie bezdrożami.
Szczęśliwe docieramy do Taplejung i wiemy, że mamy tu wrócić dokładnie za 3 tygodnie.
Wyruszamy 10-osobową grupą. Nasz przewodnik - Utar, 4 tragarzy i grupa wycieczkowa, 4 dziewczyny - Joanna, Justyna, Ivy, Agata i starszy Pan, który niestety po kilku dniach zrezygnował, nie podołał trudom wyprawy.
Na szlaku zostajemy my - czyli cztery dzielne dziewczyny, które wysoko w górach staną się wielką atrakcją, szczególnie dla lokalnych mieszkańców gór.

4 tragarzy, 4 dziewczyny i jeden przewodnik w takiej grupie przejdziemy wcześniej wyznaczony szlak.
Pierwsze dni to marsz przez dżunglę, czyli przez tereny, które raczej nie kojarzą się z wysokogórskimi wyprawami. Himalaje witają nas upałem nie do zniesienia i wilgocią, ale jest pięknie. Na trasie mijamy uprawy kardamonu, z którego Nepalczycy są bardzo dumni. To jedna z niewielu rzeczy, którą wysyłają w świat. Himalajska dżungla jest bardzo głośna i pełna zwierząt. Przepływ myśli zagłuszają cykady, świerszcze i przeróżne owady, a na trasie spotykamy przede wszystkim kozy i muły, prowadzane przez pasterzy. I taką zwierzynę spotykać będziemy właściwie na całej trasie. Później do tego pięknego zwierzyńca dołączą jeszcze jaki.
Po dwóch dniach mam dosyć dżungli i tej egzotyki. Pocę się właściwie cały czas, nie sądziłam nigdy wcześniej, że jestem w stanie wyprodukować taką ilość wody. Podejścia nie są jeszcze bardzo ciężkie, ciało nie jest obciążone długą wędrówką, ale potu wylewającego się ze mnie mam dosyć. Termoregulacja ciała przestaje działać, a ja zdejmując plecak w czasie postoju zaczynam parować.

Po kilku dniach dochodzimy do Ghunsy, osady górskiej położonej na wysokości 3475 m.n.p.m, gdzie zostajemy jeden dzień na aklimatyzację, po którym himalajski spacer zaczyna się na poważnie.

Od tego momentu nasza dieta składać się będzie jedynie z ryżu, makaronu i jajek, bo wysoko w górach tylko to możemy dostać do jedzenia. Woda śmierdzieć będzie dymem palonych odchodów jaka lub tabletkami chloru, na szczęście mamy miętową herbatę i kawę.


Poker 




O myciu też możemy zapomnieć na conajmniej 10 dni. Higienę osobistą musiałyśmy ograniczyć jedynie do wycierania się mokrymi chusteczkami. Wysoko w górach nie ma możliwości mycia się pod prysznicem, bo nie ma pryszniców, ani innych pomieszczeń sanitarnych. Ubikacje to prymitywne konstrukcje - szopa i dziura w ziemi z porcelanowym wkładem. Jak się okazało, te niedogodności wcale nam nie przeszkadzały i po paru dniach przyzwyczajamy się do sytuacji. Niestety nie do końca, po upływie kilku dni zaczynamy marzyć o wymyciu głowy, ale na ten luksus musimy trochę poczekać. Włosy właściwie to też nie problem, bo w czapce spędzamy cały dzień i noc.
Ciało powoli zaczyna odczuwać wielogodzinną, codzienną wędrowkę, ale zmęczenie dopada nas nie na szlaku, bo w czasie marszu skupiamy się tylko na drodze, krok za krokiem coraz bliżej Kanczendzungi. Zmęczenie atakuje po dojściu do miejsca, w którym spędzić mamy noc. Przepocone, mokre ciuchy trzeba jak najszybciej zdjąć, odświeżyć ciało mokrymi chusteczkami i jak najszybciej włożyć suche, ciepłe ubrania, bo ciało nie produkuje prawie żadnego ciepła. Mokre ciuchy wieszamy na gwoździach, w górach powietrze jest suche, więc mamy nadzieje, że trochę przeschną do rana, bo rano znowu je założymy.
Na całej trasie tylko raz śpimy w namiocie. Noce spędzamy w tzw. guest houseach, które porównać można do znanych nam schronisk, gdzie zawsze dostajemy coś ciepłego do jedzenia, śpimy pod zadaszeniem, na łóżkach zbitych z desek.
Po dwóch tygodniach zaczynamy z rozrzewnieniem wspominac miękkie materace, ale twarde spanie było chyba najmniejszą niedogodnością.


Czekając na słońce... 

Pod szczyt Kanczendzungi wyruszamy z osady Lonak o 4.30 nad ranem, mamy szczęście, bo w nocy nie padał śnieg, co prawda jest mroźno, ale przyjemnie i pomału wstaje słońce.









Choć wiemy, że to już całkiem niedaleko, droga otulona szczytami gór i emocje fanatstyczne, idzie nam się bardzo ciężko, tu tlenu jest już tylko 50% więc oddycha się powoli, a ciało działa na zwolnionych obrotach. Na szczęście na ostatniej prostej nie ma zbyt wielu dużych podejść, tak więc po 4 godzinach marszu ukazuje nam się najcudowniejsza twarz - północna strona Kanczendzungi, jesteśmy na wysokości 5130 m.n.p.m, właściwie nie powinniśmy mieć siły na nic, ale skaczemy z radości.


BC Północna strona Kachenjunga 


Prawdziwa radość 


Przychodzi czas na konsumpcję tego co przed nami, a przed nami góra.
O czym myślę? Co czuję? - przede wszystkim wdzięczność do świata, że taki piękny, że mogę być jego częścią, że mam to szczęście być i widzeć to wszystko. Czuje się obecność Boga - absolutu, który tutaj jest niemal namacalny. Wszystkie popadamy w pewien rodzaj kontemplacyjnej radości. Milczymy, a w oczach łzy i mnóstwo szczęścia.
Potem przychodzi czas na zdjęcia i powrót do Lonak skąd rano wyruszyłyśmy pod Kanczendzungę. Po dotarciu do bazy noclegowej nie mamy na nic siły, nawet oczekiwanie na posiłek staje się nieznośne, myślimy tylko o tym, żeby zawinać się w śpiwór i zasnąć.

Widok na Gunse 



Na przełęczy 


A rano rozpoczynamy wędrowkę na południową stronę Kanczendzungi, czyli musimy obejść górę, co zajmie nam 4 dni.
Trasa prowadząca nas na południową stronę góry okazuje się dość męcząca, szczególnie kiedy w ciągu jednego dnia przechodzimy przez dwie przełęcze, a później mamy ostre zejście w dół, które trwa kilka godzin. W taki dzień szczególnie cierpią nasze kolana, które doznają tak mocnego obciążenia, że przestają boleć dopiero trzy tygodnie po powrocie do domu.
Pod południową stronę Kanczendzungi dochodzimy w słoneczne popołudnie, ale ta strona nie robi już na nas takiego wrażenia, jest bardziej schowana, mniej dramatyczna i nie tak zjawiskowa jak północa jej część. To podejście nie meczy nas tak bardzo jak północne, a więc jest czas na rozmowy i tańce z naszymi tragarzami i przewodnikiem. Dużo śmiechu, bo góry wywołują w człowieku niczym nie ograniczoną radość z życia. Nie chce nam się opuszczać tego miejsca, bo wiemy, że gdy zaczniemy wracac, góry będziemy mieć już tylko za plecami.

Lunch 



W obozie 



Pierwsi zdobywcy 


Południowa strona Kachenjonga 


Powrót do Tapeljung zajmuje nam kilka dni. Jesteśmy już zmęczone, przejścia od jednej bazy noclegowej do kolejnej zajmują nam wiele godzin. Przed wyjazdem w Himalaje nie bardzo rozumiałam teorię, że łatwiej jest wchodzić pod góre niż schodzić, bardzo szybko przekonałam się, że ja też jednak wolę iść pod górę.
Kolana mamy już bardzo przeciążone, organizmy wyjałowione, a ciała zmęczone. Adrenalina, która przez wiele dni burzyła się w naszych organizmach pomału się uspokaja, zobaczyłyśmy wszystko co chcialysmy zobaczyć, doszłyśmy tam gdzie sobie zaplanowałyśmy, teraz już tylko powrót. Z dnia na dzień robi się coraz cieplej, a jedyną myślą jaka nam w tej chwili towarzyszy, to chęć wymycia się w ciepłej wodzie. Niestety każdego dnia, do schroniska przychodzimy tak późno, że o żadnym myciu nie ma mowy. W końcu docieramy do pewnej wioski na tyle wcześnie, że jest czas na zagrzanie wody i wyszorowanie spoconych ciał. Kolejny dzień to już tylko marsz w dół, bardzo trudny, bo idziemy po śliskich kamieniach, poprzedniej nocy padał deszcz i trasa robi się niebezpieczna.
W pewnym momencie nasza koleżanka upada, ślizgając się na kamieniach i wybija sobie kolano. Kolejne godziny schodzenia z gór, to dla niej bardzo duże wyzwanie. Na szczęście pojawia się możliwość przejechania końcowych kilometrów trasy, samochodem. Oczywiście chętnie z tego korzystamy, tym bardziej, że Justyna, choć bardzo dzielna, zaczyna upadek odczuwac coraz dotkliwiej. Na auto, które ma nas zabrać do Tapeljung czekamy w nepalskim stylu, czyli jesteśmy umówieni na konkretną godzinę, ale kiedy kierowca po nas przyjedzie wie tylko on sam. Czekamy, czekamy... i czekamy.

Polowa akcja ratunkowa 





Odpoczynek 


Wyruszamy późnym popołudniem, a po pierwszych 200 metrach jazdy już wiemy, że czekanie było najfajniejszą rzeczą jaką robiłyśmy tego dnia. Trasa przejazdu okazuje się pokonywaniem gór w samochodzie. Nigdy wcześniej nie bałam się jazdy samochodem tak bardzo, jak wtedy. Z jednej strony urwiska, z drugiej ściana gór, a pod kołami skały i błoto. Na szczęście szybko zapada zmrok i po ciemku droga jest łatwiejsza do przyjęcia.
Bezpiecznie docieramy do hotelu w Taplejung, stamtąd już tylko 10 godzin jazdy jeepem i lot do Katmandu.
Do stolicy Nepalu przybywamy po popołudniu, na wieczór mamy zaplanowane spotkanie z uroczymi Austarlijczykami, których poznałyśmy wysoko w górach.
Kolejnego dnia zwiedzamy Wielką Stupę, a wieczorem rozpoczynamy długi powrót do domu. 5 godzin lotu do Hong Kongu, 15 godzin w Hong Kongu i tyle samo godzin lotu do Toronto.
Około tygodnia zajmuje nam powrót do normalnego życia, z górami tylko we wspomnieniach i na zdjęciach.
Ze szczególną wdzięcznością rozpamiętujemy naszego przewodnika Utara i tragarzy, gdyby nie oni nasza wyprawa nie byłaby taka urocza.
To Utar codziennie około 6 rano przynosił nam do pokoju kawę, a później grzał wodę, żebyśmy mogły z przyjemnością wstać i wymyć zęby. Dzięki tym mężczyznom każde przejście przez chybotliwe, drewniane mosty było bezpieczniejsze. Warto dodać, że panowie, do wysokożci 3500 m.n.p.m chodzli po górach w plastkiowych klapakch z naszymi bagażami na plecach.
To dzięki Utarowi - naszemu przewodnikowi, góry oswajałyśmy codziennie z wielkim smakiem, a jego optymizmem, uśmiechem i radością życia nie sposób było się nie zarazić.Właściwie nie było sprawy, prośby, która była dla niego nie do spełnienia. Dzięki niemu przez 3 tygodnie czułyśmy się jak górskie księżniczki otoczone troską do granic możliwości.
Góry to nie tylko głowa i droga jak mówią niektórzy, to również ludzie, z którymi się tę drogę pokonuje i ludzie, których na tej drodze się spotyka. My w drodze na północną stronę Kanczendzungi spotkałyśmy głównie mężczyzn, był emeryt - maratończyk z Afryki Południowej, który chodził tak szybko po górach, że jego organizm nie dawał rady przyzwyczajać się do zmian wysokości. Co jakiś czas ocierałyśmy się o roześmianych Austarlijczyków - wujka i bratanka, którzy od razu tarktowali nas jak starych, dobrych kumpli. A niemalże pod samą Kanczendzungą spotkałyśmy kolejnego mieszkańca Australii, młodego człowieka, który po Himalajach chodził sam, bez przewodnika, z małym plecakim i GPS-em w ręce, w krótkich spodenkch. Ciekawy chłopak, który życie postanowił spędzić w drodze.
Dojście pod północną ścianę to ciężki szlak, więc ludzi niewiele, zupełnie inaczej wygląda droga wiodąca do południowej strony Kanczendzungi, tam tłumy turystów. Była grupa Franuzów, którzy zajęli wszystkie miejsca w schronisku i my wylądowałyśmy w namiocie, później natrafiłyśmy na grupę rozkrzyczanych Włochów, którym zaginął tragarz, ale szczęśliwie się odnalazł, byli Niemcy, którzy biwakowali na szlaku tak doskonale przygotowani do wyprawy, że mieli nawet specjalny namiot imitujący ubikację. Piechurów wielu, a wszyscy mili, sympatyczni, ze zmęczeniem na twarzy i serdecznością w sercu.
Góry to również wielka samotność. Nikt nie wciągnie Cię pod góre, nikt za Ciebie nie przejdzie szlaku, nikt nie będzie walczyć z Twoim zmęczenim za Ciebie. Góry to dobra samotność, która pozwala oczyścić myśli, wyrzucić niepotrzebne śmieci, które od dawna gnieżdżą się w zakamarkach głowy. Góry uczą wdzięczności i zachwytu, że świat jest taki piękny, a my możemy być jego częścią. Często zapominamy, że wszystko mamy za nic, świat dostaliśmy od życia, niestety coraz rzadziej dostrzegamy jego piękno. Musimy sią nauczyć zachwywać na nowo, na nowo dostrzegać piękno drugiego człowieka i wierzyć w to, że większa część ludzi jest po naszej stronie, a nie przeciwko nam. Musimy nauczyć się na nowo dostrzegać jakimi jesteśmy szczęściarzami, że mamy to co mamy - dar życia.

Komentarze

Popularne posty